Dziś chciałabym podzielić się z Tobą moją osobistą historią o tym, jak odrzuciłam swoją wymarzoną pracę. Dlaczego to zrobiłam? Jakimi kryteriami się kierowałam? I czego się przez to nauczyłam?
Narodziny marzenia
Moją pierwszą, studencką pracą była praca na tzw. słuchawce – czyli w call center. I jeśli przeklinasz mnie teraz pod nosem, bo być może wciskałam Ci kiedyś nową kartę do konta, to spokojnie – moja kariera na “sprzedażówce” trwała tylko 3 miesiące, więc prawdopodobieństwo naszego spotkania było bardzo niskie. Potem przeniosłam się na infolinię przychodzącą, więc kto wie, może to ja pod nosem przeklinałam Ciebie 😉
Oczywiście, nie była to ta wymarzona praca. Nawiązałam mnóstwo przyjaźni, nauczyłam się obsługi (również “trudnego”) klienta, pracy w zespole i walczenia o swoje ;), jednak doskonale zdawałam sobie sprawę, że to praca maksymalnie na czas studiów (i faktycznie, pracowałam tam około 3 lata – czmychnęłam niedługo po obronie licencjatu).
Mimo wszystko myślałam, że mogłabym zostać dłużej w tej firmie – po zmianie stanowiska (zresztą, tak też to miejsce zostało mi zarekomendowane – “idź, trochę posiedzisz na słuchawce, a potem możesz awansować na menedżera i to Twoje zarządzanie się na coś przyda”).
Ale już pierwszego dnia zatrudnienia, kiedy odbywałam szkolenie produktowe, miałam okazję… odnaleźć swoją wymarzoną pracę! Byłam pod wrażeniem pracy trenerki, która miała ogromną wiedzę i w ciekawy sposób potrafiła ją przekazać (na tyle, na ile ciekawe może być oferowanie karty do konta bankowego). Dała się poznać jako osoba o wielu zainteresowaniach, z ciekawymi doświadczeniami i pojemną głową (!) – wyjaśniła, że każdy trener ma swoją część projektów, z których szkoli, jednak w razie nieobecności innego trenera musi być gotowy na to, by wskoczyć na jego miejsce. Znała więc nie tylko techniki sprzedaży i ofertę banku, dla którego mieliśmy prowadzić kampanię, ale też dokładne oferty i taryfy jednego z operatorów komórkowych. Byłam pod wrażeniem!
I cóż, stwierdziłam, że ja też bym tak mogła. Pomyślałam, że nigdy nie miałam problemów z wystąpieniami publicznymi i potrafię przekazywać wiedzę. Chciałam zostać trenerem, najlepiej w call center!
Losy mojej wymarzonej pracy
Moje marzenie wspierał fakt, że większość trenerów oraz menedżerów w tym call center “pochodziła” z wewnętrznych awansów. Co jakiś czas pojawiały się ogłoszenia o kolejnych assessmentach (assessment centre – przeczytaj w Słowniczku kariery, co to jest) – wiedziałam więc, że jest to zdecydowanie w moim zasięgu. Ograniczały mnie jednak studia – o ile grafik konsultanta był bardzo elastyczny i dobierany do naszej dyspozycyjności, o tyle trenerzy aż takiej elastyczności nie mieli. Mieli wyznaczoną minimalną ilość godzin do przepracowania w tygodniu i bywało, że na różnych zmianach. Studiowałam dziennie i nie chciałam tego zmieniać na licencjacie, ale obiecałam sobie, że bliżej obrony będę bardziej wyczulona na ogłoszenia.
Jak się okazało, w końcu nie doczekałam się odpowiedniego ogłoszenia w odpowiednim czasie, więc szukałam też pracy poza call center. W końcu dostałam się na ciekawy staż w dziale rekrutacji jednej z wrocławskich korporacji, gdzie wkrótce dostałam też stałe zatrudnienie. Pamiętając o swojej wymarzonej pracy, skwapliwie wykorzystywałam okazje i gdy tylko trzeba było poprowadzić jakieś szkolenie – byłam pierwszą chętną!
Potem przyszła zmiana działu i inne koleje życia zawodowego, jednak za każdym razem, gdy szukałam pracy, poza działem rekrutacji szukałam też pracy trenerskiej. Nie było łatwo – zazwyczaj w wymaganiach pojawiały się magiczne i mityczne “2 lata doświadczenia”, przy których moje kilkanaście godzin wyglądało marnie.
Wymarzona praca na wyciągnięcie ręki!
Aż w końcu, przy kolejnych, póki co ostatnich moich poszukiwaniach pracy, znalazłam. Moja wymarzona praca! Praca trenera w call center! Nie w tym CC, w którym pracowałam, ale nie miało to znaczenia. Moja wymarzona praca w końcu na mnie czekała! Wysłałam CV i jeszcze tego samego dnia otrzymałam zaproszenie na rozmowę.
Ale ponieważ wtedy szukałam pracy dość aktywnie, w ten sam dzień (i to wcześniej) miałam umówioną też inną rozmowę. Jak szaleć, to szaleć, da się wszystko załatwić w jednym dniu, nawet jeśli trzeba jechać z jednego końca miasta na drugi 😉
Pierwsza tego dnia rozmowa poszła mi bardzo dobrze. Moja potencjalna przyszła szefowa nie zaoferowała mi pracy chyba tylko dlatego, żeby zachować pozory 😉 Śpieszyło jej się, bo zespół miał wkrótce startować, a jej brakowało już tylko kilku osób. Była to praca w międzynarodowej, choć młodej korporacji wchodzącej dopiero co do Polski. Praca wymarzona nie była – nawet nic związanego z HR, jednak obietnica “ułożenia sobie kariery pod siebie” i łączące się z tym możliwości były naprawdę kuszące.
Problem w tym, że rozmowa na stanowisko trenera też poszła mi bardzo dobrze i od razu dostałam zaproszenie na kolejny etap. Dowiedziałam się, że byłoby to samodzielne stanowisko – call center było małe i jeden trener im w zupełności wystarczył. Miałabym nie tylko prowadzić szkolenia, ale też badać potrzeby szkoleniowe, prowadzić treningi indywidualne i wspierać dział HR w różnych akcjach wewnętrznych. Trochę się przestraszyłam, ale poczułam zew wyzwania. Umówiłam się na kolejny etap rekrutacji, którym miała być krótka próbka szkoleniowa dla konsultantów. Wiedząc, że na 99% tego samego lub następnego dnia otrzymam ofertę z pierwszej rozmowy, poprosiłam o najwcześniejszy możliwy termin.
Decyzja
I tak:
w środę miałam obie rozmowy
w piątek byłam umówiona na kolejny etap rekrutacji na trenera – pracę marzeń
a w czwartek…
…w czwartek zadzwonił telefon z ofertą po pierwszej rozmowie, tak, jak się spodziewałam. Odbierając telefon już wiedziałam, co odpowiem – miałam w końcu ponad dobę na rozmyślania.
Co brałam pod uwagę, oceniając oferty?
Bardzo chciałam robić coś związanego z HR, bo to była jednak “moja” działka. Taka moja, do której serducho się rwało, z której zawsze czerpałam satysfakcję. Dość ważna była lokalizacja – nie chciałam dojeżdżać dłużej, niż 20-25 minut. Ogromnie ważna była atmosfera w firmie, no ale tego nie zweryfikuje się dobrze, dopóki samemu nie zacznie się w danej firmie pracować.
Przede wszystkim wiedziałam jednak, że chcę założyć kiedyś własną działalność. Jeszcze nie wiedziałam kiedy, choć wiedziałam, że raczej prędzej, niż później.
Dlatego też moim głównym kryterium stało się wysokie wynagrodzenie (takie, bym mogła dużą jego część odkładać na poczet poduszki finansowej, która pozwoliłaby mi spokojnie rozwijać firmę nawet bez przychodów) i… spokojna głowa. Chciałam iść, zrobić swoje i wrócić do domu, bez “przynoszenia” pracy do domu – nawet nie w sensie zadań do zrobienia, ale myślenia o pracy. Tak, żebym miała siłę i ochotę na rozwijanie swojego biznesu “na boku”. Czyli w skrócie: dużo kasy, mało stresu.
Dlaczego odrzuciłam wymarzoną pracę
Te kryteria doskonale spełniało stanowisko, na które dostałam ofertę w czwartek. Niestety, praca trenera, moja wymarzona praca, była totalnym przeciwieństwem. Choć nie dostałam jeszcze żadnej oferty (byłam dopiero w trakcie procesu), wiedziałam, że nie mogę liczyć na tak wysokie zarobki, a samodzielność i zakres odpowiedzialności zdecydowanie były mocno stresujące i wymagałyby ode mnie na pewno dodatkowej pracy w domu.
I tak właśnie odrzuciłam pracę marzeń na rzecz pracy dość nudnej (choć ciekawej ze względu na to, że firma dopiero otwierała się we Wrocławiu i mogły pojawić się interesujące możliwości rozwoju). Zrobiłam to, bo doskonale znałam swoje priorytety i cele zawodowe. Choć zakres obowiązków był bardzo ciekawy i naprawdę kusiło mnie, by spróbować, miałam w głowie inny, nadrzędny cel. Tak naprawdę moja własna firma była tą docelową, wymarzoną pracą.
Czy żałuję? Oczywiście, że nie. Pewnie, zdarzy mi się pomyśleć, “co by było, gdyby” i gdzie byłabym teraz, gdybym odrzuciła ofertę z korporacji (to wcale nie jest oczywiste, że pracowałabym w tym call center – mogłam przecież nie dostać tej pracy). Ufam jednak sobie i wiem, że podjęłam najlepszą możliwą w tamtym momencie decyzję.